Fragment:
Gaston de la Croix wrócił pod wieczór z uciążliwej wędrówki do domu. Rozejrzał się wokół i roześmiał szyderczo: te cztery odrapane ściany dość obszernego pokoju, zawalone najrozmaitszymi rupieciami, które pani powyżej położonego zamku, ponoć bardzo piękna wdowa po zmarłym markizie d’Espinasse, przysłać raczyła – jemu, który przecież był siostrzeńcem przedstawiciela najwyższego prokuratora w Bordeaux, Wielmożnego Pana De Lancre – własny jego na wpół rozpakowany, obszerny kufer podróżny – jakżeż w tym całym nieładzie zamieszkać, jak się tu zaaklimatyzować i czuć jako tako dobrze, jemu, przyzwyczajonemu do najwykwitniejszych salonów w Bordeaux, a przede wszystkim do zacisznego, a tak wytwornie urządzonego mieszkania, jakie mu wuj jego w lewym skrzydle swego pięknego pałacyku wyznaczył. Chwilę stał bezradny – rozglądał się dokoła, przyjrzał się bliżej meblom, które podczas jego nieobecności nadeszły, i pocieszył się. Coś się z tego da jednak urządzić: stół z nadłamanymi nogami da się łatwo naprawić, odrapane ściany pokryje makatami i dywanami perskimi, jakie z sobą przywiózł, ten tam fotel z obiciem, które zdradzało jeszcze dawną świetność, bardzo wygodny, ta na wpół rozbita szafa da się przecież jako tako skleić: świetne w każdym razie pomieszczenie dla jego podręcznej biblioteki, jaką zawsze ze sobą woził – łóżko obszerne i wcale wygodne...